No bo to przecież najprostrze na świecie: gra w ożywianie. Żeby poczuć żywotność trawy, wystarczy poruszyć zatopioną w niej dłonią i łapać drgania. Łapać, chwytać a później przerabiać w dobro. Czuję się bardzo szczęśliwa, stoję boso na trawie i czekam na burzę. Powietrze jakoś samo wpada mi do płuc i oczy samodzielnie mrugają. Oddech zaczyna się niezdrowo ekscytować. Jest cisza, która roztapia się w cieple skwiercząc i drażniąc uszy. Zapach lata, to jasne, jest swądem ludzi mających świadomość temperatury.
Boże, zapomniałam jak to jest słuchać grzmotu zaraz nad głową. Dwa lub jedno trząśnięcie, które stawia na baczność rozluźnione dotychczas ramiona, a później błogie buczenie; rozkosz rochodzi się impulsami. Potem zostaje mi już tylko deszcz, ale on to już najchętniej układa się w tle za lampką i oknem. Wspaniała ulewa, spada wszystko co może i to jak najszybciej, pięknie, upojnie, to jest lepsze od wszystkiego.
Bardzo tęsknię, ale nacieszam się tym uczuciem, świadomie wcale nie pragnąc kontaktu. Nie oczekuję niczego, bardzo tęsknię i dobrze mi równie bardzo.