W sobotę około południa prawie omdlałam z roztkliwienia miłością Stasia do Nel. Mama trochę pokrzyczała na tatę za roztargnienie, brak rozsądku lub porządku i chyba sympatyczność, wyszli na spacer (na czas, mieli jedną godzinę). Nikt nie przejmował się jajkami.
Powiedziałam, że mogę się nimi zająć, ale dopiero za jakiś czas, bo koniecznie muszę pojechać do centrum na chwilę. Mama raczej się nie zmartwiła, powiedziała, żebym robiła, co muszę i olała (bezterminowo) jajka.
Bez problemów zaparkowałam i wyszłam z samochodu, a stukać mi się po prostu, zwyczajnie zachciało: o puste płyty, w trakcie krótkiego spaceru. Wszędzie mało, gdzieniegdzie kompletnie pusto, wszystko w jajkach i z jajkami w kieszeniach, jajka się wylewają, obsypują, bulgoczą.
Puszczam się biegiem w stronę skrzyżowania i łapię za rączkę przezroczyste drzwi. Wchodzę do kolorowego, niewybrednego KFC, staję przed ladą. Za moimi plecami dokładnie: dziewczyna i chłopak Azjaci, mówią po polsku; chłopaczek jedenaście lat, raczej grubszy; chłopak jedenaście lat szczupły, ciemne włosy, okulary, Azjata. Jestem tu najstarsza.
Dowodzę wielkim, antyświątecznym, nieletnim ruchem oporu. Jemy każdy przy swoim stoliku, ja jestem na podwyższeniu. Mogłabym zgromadzić swoich imprezowych rebeliantów i podniecić do pożerania, do zapchania sobie brzuchów multi-frytkami i kurczakami wolnego słowa, chciałabym tego. Mogłabym iść pod świątynię na małe barykady, rozmiarem dopasowane do wzrostu, ale na pewno nie temperamentu! Nasze gorące serce i pełna buzia.
Gryząc frytkę centymetr za centymetrem, poczułam się bardzo bezpieczna w mojej niesprawiedliwości i poczuciu skrzywdzenia. Jak to cudownie wiedzieć, że wszyscy są przeciwko mnie, bo okłamali i zrezygnowali ze świąt szybciej, niż ja.