środa, 24 kwietnia 2013

Ćwiczenie 2

Miał rację, dostałam temat do opisania.  Jak nam idzie ostatnio pisanie? Z lotami i zlotami, podłużnie i zły smak w ustach od nieumytych zębów.
Ci goście w ten piątek, to nie wiem. Prawda, że szczęście, ale bez sopranowych chórków i skrzypiec za plecami. Zajęłam czas oszukiwaniem się, że wolę nowych od starych. Nie dorastam starym do pięt, ja tu się obrażam za byle co i zostaję w tyle skrzywdzona i ciągle nie chcę, żeby mnie ktoś znał, bo już wolę słuchać. Naprawdę nie mam nic do pokazania.

***

Ten nasz miastowy Gmach Ukrainistyki, to budynek jak siedziba dowolnej firmy od przemysłu. Taki trochę długi parking jest miejscami zajęty, zasłania ludziom z chodnika szklanoszary budynek Zarządzania. Jest pięknie i cicho. Dwóch chłopaków idzie obijając się ramionami gdy pójdzie żart czy tam chodnik się urozmaici, stukam za nimi.

Przed znakiem na budynki A,B i C skręcamy do C, a oni kilka razy odwracają się do mnie. Wszyscy niepotrzebnie okrążamy gmach, ja udaję, że przyglądam się rozwiązaniom materiałowym, oni wykręcają na mnie głowy, gdy tylko rozmowa urwie się na chwilę. Trafiamy do sporego przedsionka, recepcjonista ma strzałkę w prawo, którą nam strzela strzelającym (wskazującym) bez ruchu głowy i ust, a już na pewno dobrego humoru. Nadal jest cichutko, nas robi się coraz więcej i teraz już rozsądnym tabunem zasuwamy za strzałą. Jakiś przedsionek z dwoma oknami za siatką, loża prezydencka? O, terakota! Drzwi i wchodzimy na trybuny.

Do tego momentu byłam przekonana, że będą finały akademickich zawodów w siatkówkę. W podróży doskwierała mi najprawdziwsza, kwaskowata samotność. Nikt ze mną nie chciał pójść, robię coś niezbyt fajnego, poddałam się machinie studium wychowania fizycznego, marnuję czas.

Akademickie Mistrzostwa Warszawy w Aerobiku Sportowym.

Nikt nie ma uczelnianych koszulek, dziewczyny i chłopaki plotkują sobie, na górze siedzi trochę rodziny, a na dole jury, denerwujący dryblas w sztruksowej marynarce i z mikrofonem jest ciągle na spacerze. Idę trybuną na koniec sali i jak na koncercie przebijam się łokciami do chromowanej barierki. Występującym nie chce się wyglądać.



wtorek, 2 kwietnia 2013

Okazało się, ze K ma uczulenie na jajka. W tym roku święcimy indycze, jemy przepiórcze

W sobotę około południa prawie omdlałam z roztkliwienia miłością Stasia do Nel. Mama trochę pokrzyczała na tatę za roztargnienie, brak rozsądku lub porządku i chyba sympatyczność, wyszli na spacer (na czas, mieli jedną godzinę). Nikt nie przejmował się jajkami.
Powiedziałam, że mogę się nimi zająć, ale dopiero za jakiś czas, bo koniecznie muszę pojechać do centrum na chwilę. Mama raczej się nie zmartwiła, powiedziała, żebym robiła, co muszę i olała (bezterminowo) jajka.
Bez problemów zaparkowałam i wyszłam z samochodu, a stukać mi się po prostu, zwyczajnie zachciało: o puste płyty, w trakcie krótkiego spaceru. Wszędzie mało, gdzieniegdzie kompletnie pusto, wszystko w jajkach i z jajkami w kieszeniach, jajka się wylewają, obsypują, bulgoczą.

Puszczam się biegiem w stronę skrzyżowania i łapię za rączkę przezroczyste drzwi. Wchodzę do kolorowego, niewybrednego KFC, staję przed ladą. Za moimi plecami dokładnie: dziewczyna i chłopak Azjaci, mówią po polsku; chłopaczek jedenaście lat, raczej grubszy; chłopak jedenaście lat szczupły, ciemne włosy, okulary, Azjata. Jestem tu najstarsza.

Dowodzę wielkim, antyświątecznym, nieletnim ruchem oporu. Jemy każdy przy swoim stoliku, ja jestem na podwyższeniu. Mogłabym zgromadzić swoich imprezowych rebeliantów i podniecić do pożerania, do zapchania sobie brzuchów multi-frytkami i kurczakami wolnego słowa, chciałabym tego. Mogłabym iść pod świątynię na małe barykady, rozmiarem dopasowane do wzrostu, ale na pewno nie temperamentu! Nasze gorące serce i pełna buzia.
Gryząc frytkę centymetr za centymetrem, poczułam się bardzo bezpieczna w mojej niesprawiedliwości i poczuciu skrzywdzenia. Jak to cudownie wiedzieć, że wszyscy są przeciwko mnie, bo okłamali i zrezygnowali ze świąt szybciej, niż ja.