piątek, 8 czerwca 2012

czas na mówienie






Woda długości dwudziestu metrów głaskana jest moim brzuchem, walona głupio rękami i kopana z gasnącym zawzięciem.
Po kilku zadyszkach wyskakuję, wyciągam się na rękach. Jeden krok, drugi: jestem już nad tym wszystkim. Idę bardzo ostrożnie po śliskiej podłodzie. Ściany i ona obłożona podobnymi kafelkami w błękicie paryskim. Mały basen z niskim sufitem oglądam po raz ostatni na dłuższy czas. Jest dzień dziecka, a mi jest dobrze.

Główna rzecz to pamiętać, że żaden Meksyk nie jest ostateczny, że za każdym Meksykiem otwiera się nowy Meksyk. Słowem, po raz wtóry reżyseruję sobie w głowie sceny na podobieństwo wydarzeń.

Pojawiam się w korytarzyku za białymi, czystymi drzwiami, przechodzę przez małe pomieszczenie z prysznicami, zmierzam do szatni. Szatnią jest kwadrat, na środku są dwie kabiny do zasłonięcia się zasłonką. Wzdłuż każdej ze ścian żółte szafki i ławki(czkwawki). Ściany wieńczy z każdej strony potężny przewód wentylacyjny, który chuczy wprowadzając w trans. Jestem całkiem sama.

Idę ostrożnie do mojej szafki, do mojego terytorium. Mogę kręcić piruety, robię to. Wyjmuję pachnące płyny i ręcznik. Wymyśliłam sobie bieg pod prysznic, wykonuję. Przekręcam wszystkie kurki, myję się za siedem osób na raz. Tu jest już trochę nudno, nietrudno przecież z szorowania zrobić rytuał, wiersz, film. Zaniecham.

Zdejmuję klapki. Jedyne, na co mnie stać to spacery wokół wysepki. Krople z moich włosów kropią o podłogę, pięty głucho buczą, a wszystko to razem z tykającym zegarem i mantryczną wentylacją. Jak cicho, jestem całkiem sama. Zsunęłam z ramion kostium, ściśnięty zaraz nad piersiami i podeszłam do lustra przy wyjściu, pod suszarką. Widzę tylko siebie: nieruchome kropelki na nosie, kilka kosmyków sklejonych  na czole w ciemne pałeczki. Notuję wszystko bez kartki i długopisu.
Trwam tak bez ruchu kilka minut. Mam nowe krople na nosie, ciemne plamy znanego pochodzenia pod oczami. Udaję, że nie mam na sobie sportowego kostiumu i spełniam swoje uczniowskie marzenia o łaźniach rzymskich. Ciekawe, czy ktokolwiek patrząc na mnie w tym momencie widziałby kobietę. Bezradna, marzną mi stopy, spływają krople po ulubionych ramionach. Mam największe prawo, żeby tu być, mam w dowodzie osobistym kobietę, kobietę za imię. A gdyby któraś tu weszła, patrzyłabym na nią z podziwem nowicjusza. Jak smaruje kremem stopy i uda. Jak rozumie i nie zadaje pytań. Jak wyciera makijaż z twarzy (niech mi któraś wytrze). Nie czuję się pewnie. Rozplątuję włosy, szukam grzebienia celując kroplami z kosmyka w różne elementy torby. Kończę, bo ktoś wchodzi.

Koniec gier i zabaw. Wbrew wszystkiemu, co miałam przed chwilą, siadam pewnie na ławce przykrytej ręcznikiem, nadal w kostiumie, zsunięte ramiona, wyglądam bardzo ładnie. Pochylam się do boku, czeszę. Ona trochę się wstydzi patrzeć, jestem bardzo pewna siebie. Zajmuję się sobą, a wentylatory cichną. Zostaje ona i jej suwaki do rozpięcia, szafka do otwarcia i zasłonki. Gdy kończę, wracam na pozycję pod lustrem i pod suszarką. Będę suszyć. Ona już w kostiumie, siada trochę naśladując moją poprzednią pozycję. Nieruchomieję, patrzę w siebie i w lustro i nie słysząc nic poza suszeniem, podglądam kolejne panienki. Robią mi się puszyste na głowie. Mam nadzieję, że nie uważają mnie za zagrożenie, najważniejszy jest spokój. Czuję się jakoś od nich o coś starsza. Zmywam makijaż, zakładam nowy, maluję rzęsy bardzo sprawnie i chyba tupiąc coś do rytmu, nadal w basenowym negliżu. Pewnie mnie nie lubią już.

Mam w torbie buty do tupania. Tupię przez korytarz, ale nie słyszę zbyt dokładnie nikogo i niczego, bo puściłam sobie głośno muzykę, która jest na górze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz